środa, 10 marca 2010

Przerywanie ciąży w Niemczech

Witam,

obserwuję blog od początku jego istnienia. Chciałam dodać własne doświadczenie, nawet jeśli nie odbyło się w podziemiu - lub może właśnie dlatego.

Miałam wtedy 20 lat. Wyjechałam na urlop i miałam małą przygodę z pewnym młodzieńcem. Na okres czekałam 6 tygodni. Czułam już wyraźne zmiany ciała, zmianę apetytu, papierosy przestały mi smakować. Wiedziałam, że jestem w ciąży, ale miałam nadzieję, że może jednak...

Mieszkam w Niemczech. Zanim poszłam do ginekologa, już podjęłam decyzję o aborcji. Byłam pewna. Miałam oczywiście obawy moralne, ale wiedziałam, że wolę żyć z tym, niż z dzieckiem, którego nie chcę. Młodzieniec nic o tym nie wiedział, nie miał nic o tym wiedzieć, była to wyłącznie moja decyzja. Zrobiłam termin u ginekologa. Na pytanie, z jakiego powodu tak pilnie chcę mieć termin, odpowiedziałam bez obaw, że myślę, że jestem w ciąży. Na następny dzień dostałam termin. Musiałam oddać próbę moczu i usiąść w poczekalni. Pani doktór poprosiła mnie do gabinetu i spytała się mnie, kiedy była ostatnia miesiączka, jakie mam objawy i zapytała, czy chcę urodzić
dziecko. Odpowiedziałam, że nie. Odwróciła więc ekran USG, abym nie musiała się na niego patrzeć.

Oczywiście byłam w ciąży. Pani doktór kazała mi się ubrać i przygotowała papiery. Aborcje przeprowadza dwa razy w tygodniu w swoim gabinecie z anestezjologiem i pielęgniarką. Prawo wymaga, że trzeba iść do innej osoby uprawnionej, która jeszcze raz omawia decyzję przeprowadzenia aborcji. Moja pani doktór skierowała mnie jeszcze tego samego dnia do znajomej pani doktór, która była równie miła i spokojnie omówiła ze mną wszystkie wątki.

Nie było dyskusji. Żadnej. Nikt nie próbował mi wmawiać, że robię coś niedobrego.

Termin usunięcia ciąży był jakiś czas później, nie pamiętam ile dni minęło, ale czułam się spokojna i bezpieczna. Poszłam z mamą do gabinetu. Znałam panią doktór, anestezjolog był bardzo miły i coś tam opowiadał aż po kilku sekundach zasnęłam. Obudziłam się w innym pomieszczeniu. W tym momencie przyszła pielęgniarka ze szklanką wody pytając się mnie, jak się czuję. Było w porządku. Kręciło mi się trochę w głowie, ale poza tym nic mi nie było. Oczywiście krwawiłam, ale wiedziałam, że krwawienia będą. Dostałam tabletki na skurczenie macicy. Pani doktór dała mi swój numer komórkowy, abym mogła do niej zadzwonić w razie potrzeby. Po zabiegu poszłam z mamą na lody. Było po wszystkim. Nie żałuję niczego, jest to częścią mojego życia i nie będę udawała, że tego nie było. Mogę normalnie o tym rozmawiać i nie muszę czuć się źle. Nikt mi nie mówi, że postąpiłam niemoralnie. Życzę tego wszystkim kobietom na świecie.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Miałam 20 lat i byłam totalnie zakochana

Miałam 20 lat i byłam totalnie zakochana, ale nie planowałam bycie matką, mężczyzna z którym byłam od roku był żonaty i 25 lat starszy ode mnie, nie miało to wtedy znaczenia. Niestety, mieszkałam w małym mieście i dużo osób mnie z nim widziało, więc od razu by sie to rozniosło. On też był zszokowany, ponieważ posiadał już trójkę dzieci i oświadczył, że nie powie swojej żonie o mojej ciąży. Właściwie nie pamiętam, odbyło się to tak jakby poza mną, poszłam do lekarza mojej siostry i stało się, pamiętam, że w środku zabiegu się obudziłam, ponieważ zastrzyk nie działał tyle ile powinien. Chciałam tego dziecka, ale wtedy studiowałam i mieszkałam z siostrą i matką, nie mogłabym zapewnić temu dziecku odpowiednich warunków. Z tym mężczyzną byłam jeszcze 4 lata, nawet próbowałam zajść w ciążę za jego zgodą, ale nic z tego nie wyszło. Teraz mam 29 lat, mieszkam za granicą i zapewne nigdy nie zostanę już matką. Czy żałuję? Ja na pewno, ale jakie życie bym zapewniła temu dziecku? Jeżeli takie jakie ja miałam, to lepiej się tak stało.

wtorek, 8 grudnia 2009

To nie był czas na bycie mamą

Witam wszystkich,

dokonałam wyboru usunięcia ciąży, to był świadomy wybór którego nigdy nie żałowałam i pewnie dlatego też nie miałam wyrzutów które podobno miały mnie gnębić do końca życia.

Byłam młodziutka 20 lat, zakochałam się ale nie myślałam jeszcze o małżeństwie i pełnej rodzinie, własnie podjęłam wymarzoną pracę , kończyłam studia i nie wyobrażałam sobie rezygnacji z tego wszystkiego. Zabezpieczaliśmy się, niestety środki zawiodły, decyzja o aborcji była wspólna, choć On miał więcej wątlipowści, ja wiedziałam, że to za szybko, że nie jestem gotowa na bycię mamą, że nie będe szczęśliwa.

Zabieg był przeprowadzony profesjonalnie uczestniczył w nim anestezjolog, ponieważ miałam pełne znieczulenie, lekarz mnie nie krytykował, jedyne co powiedział po pierwszym spotkaniu to to "żebysmy jeszcze przemyśleli sprawę, bo jeśli chcemy być razem to taka decyzja spowoduję, że na pewno się rozstaniemy". Nie miał racji, po kilku latach pobraliśmy się, zaszłam w ciąże i mimo to że stało się to troszkę wcześniej niż planowaliśmy cieszyłam się czułam się gotowa i moja reakcacja na ciąże była zupełnie inna niż te kilka lat wcześniej.

Dziś jestem szczęśliwą mamą, mój synek jest szczęśliwym pogodnym i zawsze uśmiechniętym dzieckiem- znajomi mówią że to o mamusi :). Nie żałuje tamtej decyzji to że jestem tu i teraz to jej efekt, zrealizowałam swoje ambicje nie winię dziecka, że czegoś nie osiągnełam, bo ciąża mi
przeszkodziła. Często słyszę historie sfrustrowanych kobiet, że nie są zadowlone ze swojego życia bo nie miały czasu na swoje plany cieszę, że nie jestem taką kobietą. Smutne jest tylko to, że są ludzie którzy publicznie wydają opinie na temat takich kobiet jak ja i jak wiemy często są to bardzo obrażliwe komentarze najczęściej wyrażane przez mężczyzn, którzy nie mają i nie mogą mieć pojecią co czuję kobieta kiedy nie może decydować o swoim życiu. Z tego powodu o moim wyborze wie tylko kilka najbliższych mi osób - na szczęscie Oni rozumieją.

Z perspektywy czasu utwierdziłam się że na tamten czas to była jedyna i słuszna decyzja. Jesli jesteśmy pewni swoich wyborów na pewno nie będziemy ich żałować i to dlatego nie mamy wyrzutów sumienia, a nie dlatego że jestesmy złymi, niewrażliwymi kobietami!

wtorek, 10 listopada 2009

Aborcja farmakologiczna

Zdarzyło się to w połowie maja tego roku. Po powrocie z wakacji okazało się, że jestem w ciąży. Mimo stosowania zabezpieczeń. Nie będę tłumaczyć dlaczego zdecydowałam się na aborcję - po prostu taka a nie inna w tym momencie była moja decyzja i, wbrew naszemu prawodawstwu, uważam, że mam do niej prawo. To MOJE życie, MOJE ciało. I kropka.

Napisałam do holenderskiej organizacji i po wpłaceniu 70 Euro oraz po tygodniu oczekiwania - otrzymałam przesyłkę. Drugą, decydującą część tabletek (Mifepriston) przyjęłam w obecności mojego partnera - na wypadek, gdyby wystąpiły jakieś powikłania i trzeba było udać się do szpitala (na zasadzie "lepiej dmuchać na zimne"). Wszystko przebiegło zgodnie z opisem na
stronach WoW. Przeżywałam co prawda potem momenty paniki ("a może jednak się nie udało"?), ale po wizycie u lekarza (gdzie trzeba było kłamać o "nagłej, opóźnionej, bardzo obfitej miesiączce") okazało się, że już po wszystkim. Syndromu (depresji?) postaborcyjnego u siebie nie stwierdziłam. Jedynie ogromną ulgę. I tak jest do dzisiaj i, o ile siebie znam, będzie jutro i za
20 lat. To tyle na temat wmawianego nam kobietom "syndromu".

Co mnie najbardziej oburza w tej historii? To, że moje państwo odmówiło mi prawa do decydowania o własnym życiu. To, że musiałam "przejść do podziemia" i załatwiać tabletki za granicą, bo nie mogłam zrobić tego w kraju, gdzie płacę podatki. Ale najbardziej wkurza mnie fakt, że w związku z nielegalnością zabiegu tym samym pozbawiono mnie prawa do opieki lekarskiej: badań, konsultacji i możliwości interwencji w razie, gdyby coś było nie tak. Nienawidze też kłamać, a zmuszono mnie do łgania w gabinecie ginekologa, żeby nie zorientował się, co naprawdę zaszło. A wszystko to dlatego, że jakaś grupa ludzi uważa, że ich "moralność" jest obowiązująca, a wszyscy myślący inaczej są jakimś gorszym gatunkiem ludzi i dla ich własnego dobra należy wziąć do ręki bat (prawo) i narzucić im swoje przekonania.

Ps. Przy okazji tego listu chciałam też przestrzec osoby szukające źródeł tabletek do aborcji farmakologicznej - nigdy nie szukajcie ich w gazetach. Sprzedawane przez handlarzy środki (A... albo jakieś jego pochodne) nie są w pełni skuteczne! Znam kilka osób z mojego otoczenia, które boleśnie sie o tym przekonały. Jedna z moich przyjaciółek dwa razy zażywała prochy
kupione od handlarza: krwawiła, źle się czuła, ale ciąża ciągle trwała i trzeba było zakończyć ją w pokątnym gabinecie. Żeby aborcja farmakologiczna była skuteczna, potrzebne są dwa rodzaje środków: Mifepriston i Misoprostol - zażyte razem dają największe prawdopodobieństwo, że wszystko się powiedzie - tym większe, im wcześniejsza jest ciąża. Taki zestaw mozna kupić (albo, jeżeli sytuacja materialna jest nieciekawa - można go dostać za darmo) na stronach W. - można mieć wtedy pewność, że wszystko jest w porządku.

M.

wtorek, 3 listopada 2009

Szansa od losu

Kochałam go najbardziej na świecie ale on miał inna. Pierwszy zawód miłosny, 19 lat. Postanowiłam, że nie będę tracić na niego czasu. Skończyło sie to tragicznie, przespałam się z moim przyjacielem miałam wtedy 20 lat i zaczynałam drugie studia, po zawaleniu jednego roku. Długo czekałam na miesiączke i plułam sobie w brode, że nie zaczełam brać tabletek nie dwa dni przed stosunkiem a np rok. Kupiłam test, okazało się, że jestem w ciazy.

Pomogła mi mama której znajomej córka tez miała usuwaną ciaże. Lekarz ginekolog w prywatnej klinice zaprzeczał wszystkiemu ale jak podałam nazwisko byłej pacjetki i jak mama zaczeła prosić zmiekł. najpierw badanie grupy krwi na wypadek krwotoku, potem rozmawiał ze mna jak dziadek, pytał sie dlaczego. Opowiedziałam mu cała historie, śmiał się, że fakt dla miłości warto
pocierpieć. jeszcze kilka wizyt na wypadek gdybym zmieniła zdanie, bał się bo powiedział, że to jeszcze dziewczęce ciało. W końcu upragniony termin, długie rozmowy z mamą, która rozumiała, że to był przypadek, ja nie chce rodzić dziecka mojego przyjaciela, on tez miał dziewczyne, ja kochałam innego. Wszystko pamietam jak przez mgłe, nie mogłam otworzyc oczu ale wszystko słyszałam i chodziłam. Troche bolało ale lekarz mówił, dziecko nie kręć się , tu chodzi o Twoje zycie, zaraz kończę, spokojnie. Miał jakas pomocnice która trzymała mnie za rękę, nie moge nic
złego powiedzieć.

To był koniec roku 2005 a w marcu odezwała sie moja dawna miłośc, która teraz jest moim mężem. Mamy cudowną córkę i wiem, że zrobiłam to dla mojego i naszego szczęścia, mąz nie wie o mojej historii, boje sie mu powiedzieć. Wiodę cudowne życie, powodzi sie nam i jest wdzięćzna losowi za szanse...

poniedziałek, 2 listopada 2009

Pomogła mi Norweżka

Był rok 1987. Studiowałam na III roku, nie miałam męża ani mieszkania. A kiedy okazało się pewnego grudniowego deszczowego dnia, że jestem w ciąży – byłam szczęśliwa, chociaż zawiódł „kalendarzyk”. Urodziłam syna, wzięłam urlop dziekański , wyszłam za mąż, wynajęliśmy mieszkanie.

Nastał rok 1993. Skończyliśmy studia, oboje pracowaliśmy, mieliśmy własne 3-pokojowe mieszkanie. Usunęłam spiralę, żeby za miesiąc założyć nową. Liczyłam dni płodne i niepłodne, a jednak zaszłam w ciążę. Od początku wiedziałam, że jej nie chcę, nie akceptuję. Byłam pewna, że nie chciałam mieć wtedy drugiego dziecka. Ale w Polsce weszła właśnie ustawa zakazująca aborcji. Pracowałam jednak w tamtym czasie z Norwegami, niedługo miałam jechać do Oslo na szkolenie. Powiedziałam o swoim problemie Norweżce, z którą pracowałam. Nie mogłam lepiej trafić - zorganizowała całą akcję pomocy. Jedna z laborantek miała byłego męża lekarza, który załatwił mi pobyt w szpitalu, kierowniczka laboratorium, w którym miałam mieć szkolenie, zwolniła mnie na piątek, a jeszcze inna pani zabrała mnie ze szpitala na weekend do swojego domu. W szpitalu byłam jeden dzień. Najpierw była rozmowa z psychologiem, potem wywiad medyczny, pełne znieczulenie i zabieg. Zapłaciłam tylko jakąś symboliczną kwotę na szpital.

A w roku 1996 urodziłam drugiego, bardzo oczekiwanego, syna.

I nikt poza kobietą, która tego doświadcza, nie jest w stanie zrozumieć jej uczuć, emocji. Nikt.

niedziela, 18 października 2009

Pod pseudonimem J-23

Rok 2007, dwie kreski na teście i chwila całkowitej konsternacji, rozpaczy, wkurwienia itd., potem działam jak robot, z jednoznacznie wytyczonym celem, zero wątpliwości, bo jedno co wiem, to to, że mam prawo z własnych osobistych przyczyn nie chcieć mieć trzeciego dziecka.

Kupuję gazetę lokalną, cała gama ogłoszeń o wywoływaniu miesiączki. Tego samego dnia pędzę pod umówiony adres - centrum miasta. Lekarz traktuje mnie dość protekcjonalnie - mówienie na Ty, chociaż mam już pod czterdziestkę. Sytuację odbieram jako dość upokarzającą - pełna konspiracja - pokazuje mi kartotekę pacjentek i dodaje, że przecież wiadomo, że nie mogę się tam
znaleźć, notuje mój telefon na jakimś skrawku papieru. Wypytuje, kto wie o tym, że do niego przyszłam - czy mąż wie, czy ktoś jeszcze. Potem nadaje mi pseudonim - kiedy będę dzwonić do niego mam się nim przedstawiać. Czuję się co najmniej głupio. Potem jeszcze parę komentarzy, że jak to, żeby osoba wykształcona wyczyniała takie rzeczy i w niechcianą ciążę zachodziła...potem
aplikacja tabletek i do domu.

Po jakimś czasie - dostaję planowego krwawienia, problem w tym, że chyba zbyt dużego. Jako J-23 dzwonię i się anonsuję. Okazuje się, że nie jest tak jak być powinno, krew sika ze mnie już strumieniami, lekarz dokonuje łyżeczkowania - oczywiście bez żadnej asysty czy znieczulenia, pan doktor trochę wkurzony, bo cały gabinet zakrwawiony, a tu nie ma żadnej sprzątaczki i musi mopem pomachać. Ja już po wszystkim tkwię na łożu tortur i wyobraźnia mi pracuje - jak to nie zdążam do gabinetu, wykrwawiam się pod płotem czyli mam za swoje. Ale potem wsiadam do samochodu, jadę do domu i jedno co czuję to ulgę. Ciśnienie puszcza, wszystko wraca do normy, życie toczy się dalej. Dobrze, że miałam te 1200 zł w gotówce...